Dzien 1 sroda
Wyjazd Edi-Carlisle-Manchester-Heathrow-Staines
Sroda ok 11. Czekamy na poczte i przesylke. Instytucja Zony czeka na kurtke. Zwykle przychodza o 9. Dzis jak na zlosc nikt nie puka do drzwi. Trzeba wyjezdzac. Dluzej nie mozemy czekac. Spakowane tak by nie obciazac bika. Mala torba podrozna na tyl. Torba na bak. Tak by rozlozyc sily. Rzeczy najpotrzebniejsze.Bielizna, Prowiant na poczatek, rzeczy przeciw deszczowe. Scyzoryk, kamizelki, zarowki, mapy, dokumenty, rezerwacje, tasma. Jest cieplo. Pokonujemy 470 mil. Najgorszy odcinek to Londek-
Nie ma serwisu i prawie 70 bez niczego, bez zatrzymywania sie. Patrze w niebo. Samoloty odlatuja co 2 minuty z Heatrow, co 3 ze Luton. Smugi kondensacyjne ukladaja sie poziomo sprawiajac wrazenie, ze samoloty minely sie o milimetry lub co nie daj zderzyly sie w locie. Jest ciemno docieramy do motelu. Jakas kolacja. Szybki prysznic i spac.
Dzien 2
Folkestone-Dover-Caen
Czwartek. Wyjazd jak zwykle ok 10. Pakowanie wszystkiego. Obwiazywanie torby zajmuje lwia czesc czasu. Zaczelo padac. Kurde znow korki. Czasu malo. Jeszcze nie przemoklysmy. Dojazd do Dover. Juz po odprawie. ale ale. prosze do kontroli. Czy nie macie niczego ostrego nie!- odpowiadamy, aa nie scyzoryk tylko, odpowiada Zona, Ok jechac,. Szybko przebieglo i juz do promu. Kurde przypominam sobie a jakby bylo co do czego, Ja tez mam drugi scyzoryk, sprezony z kompasem, bajerami wszystko w ksztalcie karty kredytowej. Upps no nic za pozno. Przywiazanie bika pasami. Obok nas para Niemcow na BMW. Po prawicy Niemiec sam, za to sprzet ten sam. Po ubiorze to bogate pierdoly jadace na wojne. Wchodzimy na poklad. Ostatnie telefony do Domu ciocinego i do Wojewodztwa Londynskiego. No i sa te biale klify Dover. Szybciutek kawa i juz koniec. Jako pierwsze zjezdzamy na lad. Wojenni jeszcze halbic nie przytwierdzili, a auta?? no coz?? trzeba cicho siedziec i na kolejke czekac. Pierdoly. Jak sie nie ma dwusladu to sie tak siedzi i czeka jak ... nie powiem co. Pozegnanie obslugi francuskiej promu. Hmm usmiechniete twarze. Kciuki w gore? Jak zwykle podejrzanie ciocia wyszukuje haka. Calais mijamy. Jest ladnie. Cieplo. Gnamy przed siebie. Aby nie placic za autostrady zjezdzamy na drogi podrzedne.
By przetrwac ulewe zjezdzamy do miasteczka Abbeville. Czekamy w Carrefourze przy okazji robiac zakupy. Zona wyszukuje linek do bagazu i rekawiczek.. Trafily sie kuchenne rozowe)). Wspaniale!!! jak to ocenila Zona i jak cieplutko. Odpoczelysmy troche. Popakowanie lekkich zakupow i wyjezdzamy dalej. Jedziemy, jedziemy i dojechac nie mozemy. Ciemno wszedzie, glucho wszedzie, w koncu zatrzymujemy sie na pettite cafe i pytamy o jakis hotel w poblizu. Oui Oui, 10 minut drogi, w nastepnym miasteczku. No i zamiast jechac do zamierzonego celu (fizycznie niemozliwe) zatrzymalysmy sie w "owocowy" hotelu Le Fruitier w miescinie Villedieu-les-Poeles. Prysznic w lazience wielkiej jak pokoj, spanie w wyrku z zebrzasta posciela.
No comments:
Post a Comment